27 lutego 2010

Stephen King – To (1986)



Powiadam wam, że materiał ten zawiera dużo spoilerów a to dlatego, że inaczej pisać nie umiem. Ot co. Tak więc panie i panowie skończyłem To i po paru dniach odsapnięcia i przemyślenia tego i owego (i co z tego, że po godzinie wziąłem się za „Komórkę”) uważam, że To to cholernie, zajebiście dobry i obszerny w treść kawałek literatury grozy. Lektura Tego zajęła mi więcej czasu niż myślałem ale większość czasu staram się spędzać poza domem ciesząc się ostatkami lata (lata, jakiego lata?) a nocą gdy panowała ciemność i cisza zabierałem się za czytanie. Powieść pochłonęła mnie od pierwszej strony i choć znałem zarys historii gdyż oglądałem nie tak dawno film (który swoją drogą po przeczytaniu książki obejrzałem jeszcze raz i okazał się jakiś taki głupi, sztywny i z deka beznadziejny) to jak to zwykle bywa nie ma co porównywać powieści do filmu, 1100 stronicowego klocka (ach te cienkie prześwitujące kartki rodem z Biblii) do trzy godzinnego mini-serialu. Książka jest zdecydowanie ciekawsza. Pomijam już to, że oprócz głównego zarysu walki z Tym są to dwie różne historie.
Powiem szczerze, że gdyby To skupiało się tylko na wydarzeniach z dzieciństwa to przykro by mi nie było z tego powodu a nawet bym się ucieszył. Mimo, że King fajnie i ciekawie to zrobił mieszając wątki z 1958 i 1985 (i tu przypomniał mi się wielbłąd wydawniczy, mianowicie pomylenie przez wydawcę daty ze strony 1081) to perypetie dzieciaków zdecydowanie bardziej mnie wciągnęły. Takie rzeczy to ja mogę czytać bez końca. Podobnie jak w rozchwytywanej przeze mnie (chyba tylko przez mnie) powieści Łowca Snów. “Starsza” strona jest mniej wciągająca co wcale nie dowodzi, że ciekawa nie jest ale w sumie co tak równie dobrze w ciąga w trans nostalgii i melancholii jak wspomnienia z dzieciństwa. Kurde blaszka jestem już na tyle stary, że już dawno zapomniałem co znaczy bawić się bez podszeptywania brudnych szczurów, którymi są rozsądek i odpowiedzialność. Nie wspomnę już o nigdy nie spełnionych marzeniach, miłościach przebytych bójkach w szkole i na podwórku jeszcze za czasów komuny ale… ale nie o tym chyba mowa. Bardzo ciekawe były też interludia, szczególnie historia opowiedziana przez ojca Mike’a o spłonięciu Black Spot. Bardzo podobały mi się te wzmianki o historii Derry jak choćby także o masakrze w barze Silver Dollar, której główną personą był Claude Heroux. Jeśli chodzi o momenty, które mnie rozpieprzyły czy jak to tam się mówi czy określa wbiły w fotel to był to opis śmierci Patricka Hockstettera jak i wcześniejsza analiza jego charakteru (przypomniał mi się wtedy od razu również fenomenalny opis pana “ja chcę się dostać do Bostonu” z Langolierów) pod względem psychologicznym (psychoanaliza i tyle). Rozdział ten (17) przeczytałem kilka razy. Po prostu King mistrzowsko określa profil psychologiczny bohaterów a najlepiej mu wychodzi chyba psychoanaliza despotów, wariatów i straceńców. Takie rzeczy bardziej mnie kręcą w jego prozie niż same dialogi czy jakaś szybka akcja. Bardzo dobre były też pierwsze spotkania z poczciwym klownem panem Pennywisem młodej siódemki przyjaciół/frajerów przy czym najlepsze było spotkanie Mike’a z ptakiem. Fajnie było się dowiedzieć pod koniec powieści skąd u Mike’a wziął się skryty w jego podświadomości a raczej głęboko zakopany w piwnicach/lochach świadomości strach przed ptakiem. Chociaż powiem szczerze, że drugorzędny epizod z Eddiem Corcoranem i jego ostatnimi chwilami na ziemskim padole (na wyimaginowanym ziemskim padole) też był niczego sobie a nawet bardziej niż niczego sobie.
Sama walka z Tym była, że tak się wyrażę taka sobie. Fajnie się czytało ale jakiegoś podskórnego napięcia nie czułem. Tak samo jak nie zauważyłem ani nie poczułem gęsiej skórki i sztywnych włosków na przedramionach ściskających dużo za cienkie stronnice grubego klocka. Było więc przeczytałem, ot co. Pozostał w sumie trochę nie smak. Tłucze się człowiek przez 1000 stron z wielkim zainteresowaniem na wysokim poziomie i nagle spada o dwa poziomy niżej. Podobało mi się natomiast nawiązanie w walce z Tym do żółwia (Maturina?), który wyrzygał całe wszechświaty jak i podróż Billa Jąkały i Richiego Niewyparzona Gęba, poprzez czerń w kierunku trupich świateł. Konkretna była też wizja przybycia Tego na naszą planetę. Ba, w swojej nieziemskiej wyobraźni tak to odtworzyłem, że nawet pan Janusz Kamiński by tego lepiej nie ujął. Po prostu konkret. Bez kitu, konkret… zresztą sama postać klowna jako zła powodują, że ciarki przechodzą po plecach. Teraz każdy klown będzie się mi kojarzył z Pennywisem. Już nie wspomnę o klownie z McDonalda. Chyba Roland się nazywał (i tu trzeba się pochwalić, że mam za sobą sagę Mroczna Wieża i powolutku przygotowuję materiał na bardzooo!!! obszerną reckę o Rolandzie i jego świcie). Co do śmierci w powieści to o ile samobójstwo Stana Urisa było klimatyczne to śmierć Eddiego była chyba wciśnięta na siłę choć w sumie krzywda mi się nie stała. Jakoś nie poczułem więzi z Eddiem. Co innego by było jak by zginął Richie Tozier. Tego to ja bym nie wybaczył. Oj nie.
Co do minusów powieści to kompletnym nieporozumieniem było dla mnie zbiorowe używanie sobie na Beverly tylko dla tego bo Eddie zgubił drogę i potrzebował mocy. Już nie chodzi o to, że rzecz ta dotyczyła dzieci ale.. po prostu głupie to było i tyle. Jakiś tam niesmak pozostał mi po tym. Cóż, więcej minusów nie widzę ale ocena i tak nie będzie maksymalna. Ale w sumie cóż to zmienia? … I Love Derry!

9+/10

1 komentarz:

  1. Niewiele moge powiedzieć o "To",ponieważ oglądałam tylko film,który jako średni wpisał się w moją pamięć,ale po Twojej recenzji sięgne kiedyś po książke.

    OdpowiedzUsuń